Uncategorized

Roślinny survival – czyli jaką masz naturę?

Witajcie po przerwie.

Przerwy czasem są potrzebne, a zwłaszcza gdy są w przygotowywaniu trzy książki do druku (jedna mniejsza a dwie bardziej obszerne), które wymagały skupienia. Ale o nich więcej, gdy będą już gotowe dla czytelników:)

Dzisiaj chciałam zadać Wam nurtujące mnie pytanie, – „czy zawsze jesteś sobą?” Może brzmi dziwnie, bo jak tu ktoś z nas nie jest sobą… a jednak. Krótkie przemyślenie w tej kwestii i tylko z mojego punktu widzenia.

Minionej zimy, szłam dość szybko przez nieodśnieżony chodnik i nie mając pojęcia, że pod tą warstwą śniegu leży również nie odśnieżona poprzednia warstwa lodu. Nie trudno się domyśleć, że zatańczyłam pirueta zakończonego upadkiem i wyrzuceniem z siebie wiązanki nie cenzuralnych słów. Konsekwencje kiepskie i bolesne. Plany zmienione na parę miesięcy. Natomiast po wielu tygodniach rozpoczęłam rehabilitację. Ośrodek w Łodzi, wspaniała i bardzo pomocna obsługa. Pierwszego dnia zauważyłam, że na każdym prawie parapecie stoją donice z kwiatami. Rośliny zawsze mnie przyciągają jak miód pszczoły. W poprzednim wcieleniu musiałam mieszkać w którejś dżungli – to pewne. Pomyślałam sobie, jakie to urocze, że z taką dbałością podchodzą, aby każdy czuł się tu dobrze, bardziej jak w domu niż w szpitalu… I tak od niechcenia zaczęłam się przyglądać, czy aby dobrze podlane, czy wszystkie stoją odpowiednio do preferencji słonecznych itd… Następnego dnia, zaświtało mi w głowie, że co niektóre mają już dość ciasno…kolejnego dnia ta sama myśl ale z dodatkiem, że takich nie mam w domu… Natychmiast też skarciłam się w myślach;

— Co ty sugerujesz?

— Nie, no nic, tak tylko zauważyłam.. Ale byłoby im lżej, gdyby je minimalnie „uszczknąć”

— Przestań, to kradzież.

— Tak, masz racje, kradzież. Tak tylko żartowałam.. chciałam sprawdzić czy sumienie nadal okej działa… Ale gdyby jednak tak po małym listku oderwać, to sama roślinna mamusia mogła by się ładnie rozwijać dalej, a te dzieci w postaci listków poszły by rozpoczynać nowe życie..

— To poszukaj takiej w sklepie ogrodniczym.

— Teraz jeszcze ruch mam ograniczony. -starałam się usprawiedliwiać przed samą sobą. – Poza tym to taka radość gdy wyrasta „coś z niczego”. Kupić dużą donicę to nie to samo co wyhodować od listka.

— W dalszym ciągu to kradzież. I zobacz ile tu jest ludzi…

Zaczynała we mnie walczyć ludzka, uczciwa natura ze zwierzęcą, która właśnie zobaczyła zdobycz do upolowania.

— Okej, zrobimy tak; jeśli w tym zatłoczonym szpitalu nagle nastanie pusty korytarz – to będzie znak, że mogę się poczęstować takim dzidziusiem, a jeśli ciągle będzie taki ruch – oznacza, że mam odpuścić i nie wracać do tematu.

Stety/niestety, korytarz opustoszał. Cóż było robić? Uznałam to za bardzo konkretny znak dla mnie od wszechświata. Mimo to zaczęłam się nerwowo rozglądać, czy aby na pewno jest pusto (tak jak by korytarz bez ludzi był zbyt małym zapewnieniem). Upewniwszy się, iż nikogo nie ma, wybrałam najbardziej wystającą część roślinki i odcięłam listek tuż przy oczku, z którego wyrastał. Listek zawinęłam w wilgotną chusteczkę dość precyzyjnie, wrzuciłam do torby i byłam gotowa iść do domu. Odwróciłam się i zdębiałam. Stała za mną wyprostowana na baczność zakonnica, Stoi i patrzy mi prosto w oczy. Myślę sobie – Jezu Święty! jednak pilnujesz tych roślin i przysłałeś mi strażnika aby mnie ukarał! Ale zlituj się! To tylko listek! Trzeba było zostawić tych ludzi na korytarzu! Zakonnica stoi bez ruchu i pytała;

— Pani już po zabiegu?

— Tak, po zabiegu.

Gorączkowo zaczęłam się zastanawiać czy chodzi jej o krioterapie (z której wcześniej wyszłam) czy tą kradzież sarkastycznie nazwała zabiegiem. Czułam, że na twarzy mam wypieki, i to nie od krioterapii. Przypominały mi się wszystkie powiedzonka w stylu „na złodzieju czapka gore” itp… uczucie zbliżone (chyba) do takiego jak obrabowanie banku i po chwili spotkanie z policją. Tylko czy policja zawsze zjawia się tak natychmiast? Normalnie cud jakiś!

— No trudno, musisz teraz wziąć na klatę konsekwencje. – powiedziałam sama do siebie i już chciałam wyjąć moje zawiniątko w chusteczce i oddać z przeprosinami, układając w myślach co mam powiedzieć:

— „że nie wiem co mnie opętało” ??? – ale trochę głupio by mogło zabrzmieć w szpitalu prowadzonym przez zakonników… szukam więc szybko w myślach coś bardziej stosownego… dobra! mam!

-’że nagle coś we mnie wstąpiło…” – szybko dochodzę do wniosku iż to równie idiotyczne…

W tym momencie zakonnica uśmiechnęła się i rzekła skracając moje męki;

— Mam nadzieję, że nie zmarzła pani za mocno dzisiaj. I niech się pani nie przejmuje kwiatkami, bo tutaj prawie codziennie ktoś coś łamie, a to torbę źle postawi na parapet, a to chce zobaczyć z bliska, i dotknąć. A listki delikatne to i często zostają w ręku, ale roślina da sobie radę, niech pani się nie boi i nie chowa tylko wyrzuci do kosza i bez stresów. To do jutra.

Taaaaak, co za cudowne uczucie. Akcja tak udana jak w filmie „Gang Olsena”. Mimo wszystko poczułam się doskonale. Skoro innym zdarza się łamać roślinki przez niezdarność, to jaka jest różnica? Złamane to złamane – „urośnie nowe” -cytując zakonnicę. Oczywiście niczego nie wyrzuciłam. Czyn mój został usprawiedliwiony. Wina odpuszczona.

Ale po chwili jednak myśl wróciła. Moje intencje były zgoła inne niż przesunięcie donicy. Do niezdarnych osób też nie należę. Moją intencją było wyhodowanie takiej upolowanej roślinki w domu. Nie przyznałam się do tego w rozmowie z zakonnicą, ponieważ jej wersja bardzo mi pasowała. Nawet z życzliwością jej przytakiwałam, „że faktycznie ludzie czasem z pośpiechu coś tam zrobią…” Po prostu wyparłam swoją wersję przez milczenie. Czyżby to druga moja natura jakiej nie znam? Ile każdy z nas ma twarzy? I w jakich momentach je odkrywamy? Będąc na dalszych wyprawach prawie zawsze przemycam w samolocie jakieś „zdobycze” w postaci odnóżek, ale zawsze zdobycze pochodzą z otwartych przestrzeni, lub za zgodą gospodarza. Tutaj nie spytałam o zgodę. Ciekawe co o tym sądzicie…

Opisałam to dzisiaj po tylu miesiącach. Jest mi lepiej, że chociaż teraz się do tego przyznałam szerszemu gronu a nie tylko przed samą sobą w lustrze:) Poza tym jestem bardzo zadowolona z przywiezionych do domu „dzidziusiów” bo dzisiaj są to całkiem ładne egzemplarze. Rosną jak najbardziej legalne:) Na zdjęciach są sześciomiesięczne dzieci i dwutygodniowe wnuki opisanych powyżej mamusinych roślin. Wszystko ze „zdobytych” listów – jak na polowaniu;)

Przy okazji pozdrawiam cały szpital Bonifatów, który mnie na nogi stawiał:)

Dodaj komentarz