Magiczne Santorini, gdzie wszystko się spełnia…
Powulkaniczna wyspa, na której lądowałam wielokrotnie, i mimo to, że nie jest gigantyczna, to nigdy się nie znudziła. Zawsze czeka na przyloty turystów jednakowo czysta i świeża. Czasem z bliska ta świeżość jest umowna, ale generalnie śnieżna biel z błękitem to jej znak rozpoznawczy. Sama wyspa jest dość tajemnicza, a raczej tajemniczy jest moment jej powstania. Oczywiście wulkan, ale wszystkie legendy i mity, które przeplatają się z faktami na temat mocnych związków Santorini i Atlantydy, czyni ją absolutnie magiczną. Tej magii z pewnością dodają cudowne wschody i zachody słońca. Kolory wtedy są niepowtarzalne. Przy wschodzie wszystko wydaje się być zatopione z złoto-błękitnej miksturze. Czysty lazur nieba, o świcie zwykle nie zakłócony żadnym obłokiem, łączy się z turkusowym morzem. Złote promienie witającego słońca dodają rześkości, wprawiając w absolutną błogość każdego, kto zechciał wstać wcześnie aby obejrzeć to zjawisko. Przy zachodach, paleta barw jest zgoła inna, acz równie piękna i intrygująca. Każdego dnia ma nieco inne odcienie. Czasem zachód jest jak wirująca pomarańczowo-czerwona suknia tancerki, i jest w nim coś niepokojącego, a czasem słońce rozpościera mocną czerwień jak wielkie skrzydła, którymi chce wszystkich objąć. Każdy z tych wariantów jest jak cudo, chociaż ma jedną wadę – zachody trwają tam kilka minut. Czekając na ten moment, ludzie zjeżdżają się na miejsca widokowe, aby jak najmocniej nacieszyć się tym obrazem. Zwykle każdy zostaje z uczuciem „jak pięknie, ale tak krótko-musimy tu przyjechać jutro”. Czasem myślę, że to celowe działanie wyspy. Jako dodatkowy element niedosytu, wywołującego powroty na powulkaniczne lądy.
Magia, czy współcześnie określając, wibracje Santorini są jednak głębsze. Być może to tylko moje odczucia. Jednak trudno mieć tam na przykład pecha. Nawet jeśli człowiek sam się o to mocno stara…
Któregoś razu, spieszyliśmy się w kilka osób na samolot (wylot na Santorini oczywiście). Były to czasy, gdy w Grecji nie przyjmowali zapłaty za cokolwiek w euro. Obowiązywały drachmy i koniec. Niestety nasz pośpiech zrobił swoje, i w momencie, gdy już siedzieliśmy w samolocie – obuch w łeb! Mamy złotówki…tylko złotówki…wspaniale. Bankowość też funkcjonowała nieco inaczej niż dzisiaj, tak więc sytuacja stała się mało komfortowa aby nie użyć mocniejszego słowa.
Oczywiście byliśmy z przyjaciółmi, którzy zaoferowali się dzielić z nami tym, czym mieli, co było bardzo miłe, ale jak wspomniałam mało komfortowe. Z całej wakacyjnej listy, zostały nam cudowne momenty oglądania wschodów i zachodów wraz z bezpłatnymi koncertami Cykad. Cykady faktycznie są tam wszędobylskie i czasem odniosłam wrażenie, że współpracują z dobrą firma nagłośnieniową, są w stanie zagłuszyć każdą rozmowę.
Na liście zminimalizowaliśmy owoce morza, pozostając nadal przy dolmadoses i białym domowym winie. Uznaliśmy, że to i tak jest największa wizytówka wysp, więc ok.
Z przeświadczeniem o wakacjach bez szaleństw, z przyjaciółmi poszliśmy na poszukiwania restauracji z małą ilością typowych turystów a z większą tubylców. Zawsze to robimy aby mieć pewność, że jedzenie jest prawdziwe. Znaleźć takie miejsce zwykle nie jest trudno. Czasem wystarczy zejść parę metrów w bok od głównej uliczki przepełnionej spacerowiczami, niczego nie tracąc z urokliwych klimatów, a co najwyżej zyskać lepszy widok bez zaburzenia tłumem ludzi z aparatami w ręku. Siedząc z przyjaciółmi w tak znalezionej restauracji, dworowaliśmy sobie z naszej sytuacji. Któreś z nas powiedziało głośno: „jak nam się zechce ekstrasów, to odpracujemy na zmywaku”. W tym momencie podchodzi do nas kelner, i pyta w języku polskim;
– Hej, szukacie pracy?
– Nie, niezupełnie, po prostu rozważamy pewne sytuacje – odpowiadamy ze śmiechem.
– Jesteśmy tu tylko na dwa tygodnie, na wakacjach.
– A ok, bo ja właśnie kończę tu za kilka dni i myślałem, że na moje miejsce wskoczycie, ja tu na wyspie już popracowałem ponad pół roku i wracam do polski do rodziny – odparł dumny z siebie.
W tej sekundzie wszystkim się zapaliła lampka w głowie. Wraca do Polski. Z pewnością drachmy nie będą mu w Polsce potrzebne…więc w paru słowach przedstawiliśmy naszą sytuacje. Jak nie trudno się domyśleć, każdej stronie wymiana była na rękę. My już uwolnieni od myśli „wakacyjnego zmywaka”, poczuliśmy wiatr w żaglach.
Wszystko samo się rozwiązało.
Natomiast uszczęśliwiony kelner poczuł się gospodarzem wyspy. Postanowił, że do końca jego pracy i pobytu na wyspie, będziemy jadać kolacje w „jego” restauracji. Było to miłe, ponieważ trzeba przyznać, że dbałość o nas z jego strony była duża. Każde danie było faktycznie smakowite, a i reszta „kuchennej” ekipy szybko się zorientowała, że jesteśmy „przyjaciółmi” kelnera, a więc i ich wszystkich również. W efekcie zawiązanego dość szczególnego kumpelstwa, na naszym stole ciągle lądowały dzbanki z winem, których nigdy nie widzieliśmy na rachunkach.
Same do nas przychodziły.
Po tygodniu testowania menu w każdym punkcie, postanowiliśmy coś jednak zmienić. Jeżdżąc po wyspie, ktoś z naszej grupy wspomniał, że zatęsknił za ziemniakami tak po polsku ugotowanymi i tak najchętniej, to zjadłby coś polskiego. Zdążył to powiedzieć, i natrafiamy na przydrożną knajpkę, która miała w nazwie polskie imię.
Trudno o lepszy znak, który również sam stanął nam na drodze.
Wystarczyło, że wysiedliśmy z samochodu, a gospodarz stojący przy wielkim grillu, odezwał się do nas po polsku. Na grillu pysznie skwierczały papryki i bakłażany, a obok ryby. wszystko było sowicie skropione oliwą i ziołami. Zapach drażnił nie tylko nozdrza, ale cały żołądek zaczynał tańczyć, jakby szykował się do wielkiej uczty. Ja byłam tym tańcem zachwycona, patrząc na ruszty grilla, miałam tylko jedno pytanie w głowie – „za ile będzie to gotowe..?” i tą smaczną kontemplację przerwał kolega zadając pytanie z kosmosu:
– A coś polskiego macie?
Nie wierzyłam, że to słyszałam…natomiast odpowiedź była nie mniej zaskakująca;
– A mamy. Mamy ziemniaki ze schabowym w panierce i bigos.
No nie wierzę! Jak to możliwe? Pojechaliśmy w góry, poza normalnym szlakiem dla turystów, gdzie nawet nie spodziewaliśmy się knajpy, i nagle jak na zawołanie sama stanęła przed nami karczma ze schabowym z kapustą. Cóż było robić, każdy zamówił według własnego uznania. Ja oczywiście poszłam za głosem swojego serca – a raczej żołądka, który już niezłe harce odstawiał z filmowym pytaniem „daleko jeszcze?”, ale warto było czekać. Gdy otrzymałam talerz z grillowanymi warzywami i rybą, z wielkim zadowoleniem zanurzyłam się w mieszaninie aromatów przypraw i świeżych ziół. Trzeba przyznać, że było to prawdziwe zanurzenie w głębokim oceanie, który jest miękki, ciepły i otulający, a zarazem ostry i nieprzewidywalny. Jadłam z rozkoszą z zamkniętymi oczami, aby żaden schabowy nie przeszkodził mi w tej wysublimowanej podróży. Chciałam aby podróż ta trwała długo i nieprzerwanie. Z przyjemnością rozpoznawałam każdą cząstkę przyprawy, w którą była ubrana chrupiąca z wierzchu i soczysta w środku ryba. Przy ubiorze jak wiadomo, ważne są dodatki. Tutaj sprawdziła się skąpana w słońcu i świeżej oliwie mięsista czerwona papryka, grill tylko dopełnił tego dzieła. Aż żal było kończyć tę miłą biesiadę, ale jak wiadomo wszystko co dobre …itd…
Czas wakacji też zbliżał się do końca.
W ostatni wieczór przed wylotem poszliśmy na pożegnalny spacer po miasteczku ze sklepikami, które mijaliśmy prawie każdego dnia zaglądając do niektórych. W jednym były bardzo piękne wyroby ze srebra, i moją uwagę przykuły duże, pięknie zdobione sztućce sałatkowe. Oglądałam je parokrotnie ale cena odstraszała z lekka. Tego wieczoru te sztućce wisiały przed sklepem z informacją, że to ostatnia para i cena jest obniżona o 60%…i jak tu nie wierzyć w „samo przyjdzie i samo się zrobi”???
Sztućce służą do dziś. A ja polecam każdemu sprawdzić na własnej skórze te wibracje wyspy Santoryn lub Thira – jak kto woli. Ja tam wracać będę z pewnością.