Tajlandia i białe kule…
Każdego roku, gdy wielkimi krokami zbliża się zima, zaczynam tęsknić za słońc Nie jestem zimowym zwierzęciem i nic na to nie poradzę. Generalnie, to wcale bym nie była obrażona, na umiejętność przesypiania zimy do marca, jak niedźwiedzie. Niestety nie potrafię. W związku z tym, każdy zimowy wyjazd w ciepłe miejsce, jest dla mnie jak miód na serce. Tajlandia jest jednym z tych miejsc, co rozgrzewa i serce i ciało i umysł.
Tajlandia, podczas naszej zimy, a po jej sezonie deszczowym, jest po prostu urocza. Ilość kwiatów, które jak gigantyczne fontanny, i w każdym możliwym kolorze, witają turystów już na lotnisku, momentalnie przenoszą nas w inną krainę. W zasadzie każdy, kto był, na którymkolwiek lotnisku w Tajlandii wie, że jest to wyjątkowy widok. Bangkok przywitał nas gorącym i wilgotnym powietrzem. Moja puchówka jeszcze w Warszawie przed wylotem trafiła do bagażu, więc ja czułam się jak w raju. Powinnam dodać, że przywitał nas również hałas trąbiących tuktuków i skuterów, ale szkoda mi psuć tej atmosfery…
Początek podróży, to jeden z wyższych hoteli w mieście. W recepcji przywitała nas śliczna niebinarna osoba, w mini spódniczce, z pięknymi, długimi nogami, i kwiatami w kruczoczarnych włosach. Parę ładnych lat temu, było dla nas czymś nowym. Ja, z racji swojej branży, patrzyłam na nią z przyjemnością. Wszystko miała idealne. Miała piękną twarz, idealny makijaż, oraz tak zadbane włosy, jakie ogląda się zwykle w reklamach kosmetyków. Sama, bez pudru na twarzy, poczułam się jakaś niekompletna. Musiałam się skarcić w myślach, w końcu jestem na wakacjach. Śniadanie jedliśmy na 86 piętrze. Widok z okien zapierał dech w piersiach. Głównie wieżowce i serpentyny wielopoziomowych skrzyżowań, na wysokości kilku pięter. Przepływająca chmura pod oknem, podkreślała tę wysokość i wzbudzała respekt. postanowiliśmy, że zamiast roztrząsać różne warianty i scenariusze filmowe z wieżowcami, lepiej coś zjeść. Stoły zastawione były taką ilością różnorodnych dań, że każdy zastanawiał się – od czego zacząć? Każdy, ale nie ja. Zdecydowałam, że spróbuję białych kuleczek, nie wiedziałam jeszcze co to, ale miałam wrażenie, że aż się wdzięczyły do mnie z daleka…wzięłam pierwsze na spróbowanie… efekt WOW…niewiarygodne… wypiekane świeżo przed podaniem – kokosanki. Boże! Ale jakie! Znowu poczułam się jak w raju. Były lekkie jak pianka ze świeżo ubitego mleka, w którym ktoś skąpał wiórki kokosowe z miodem. Czułam tam jeszcze inne przyprawy, i z każdym kęsem próbowałam wyczuć te detale nadające niepowtarzalny smak. Chodziłam po kolejne dokładki kulek, aby się nimi delektować i rozbierać na czynniki pierwsze. W wersji oficjalnej, postawiłam na mój upór, który musi wiedzieć, co jest w środku. Łakomstwo przemilczałam. Ale Kucharz stał dzielnie na straży receptury. Tylko się uśmiechał sugerując kolejną porcję. Nie wiem, po której porcji kulek wywiesiłam białą flagę. Stwierdziłam, że to dopiero początek wyprawy, i z pewnością w innym miejscu dowiem się skrywanej przez kucharza tajemnicy. Następnego dnia, przed wylotem na wyspy, gdy poszliśmy na śniadanie, kucharz powitał mnie z ukłonem i hasłem;
– Dzień dobry pani od kulek.
Nie ukrywam, zabrzmiało dwuznacznie, ale na szczęście zaraz dodał:
– Nie powiem co w środku, musi jeść i czuć.
Pewnie, że zjadłam znowu. Ten smak był jak zaczarowany. Jak bym czytała te same napisy co „Alicja w krainie czarów” – „zjedz mnie”. Zaparłam się, że rozgryzę recepturę. Być może na którejś wyspie.
Pomiędzy wyspami kursują małe samoloty. Czasami wyglądają jak zabawki. Wszystkie są w kolorowe kwiaty i zwierzęta. Po absolutnie poważnych lotniskach europejskich, wyglądających jak powiększone dworce (co w sumie odzwierciedla prawdę), podczas wsiadania do jednego z małych ukwieconych samolotów, przebiegła mi myśl – czy aby jest prawdziwy, i czy odleci :). Odleciał. I odlatywał jeszcze pary razy, ponieważ przemieszczaliśmy się pomiędzy wyspami.
Każda z nich czarowała nas na wiele sposobów. Wszechobecne masaże i kokos był na każdym kroku. Nie ma znaczenia czy to plaża czy salon. Przyznam się, że masaż na plaży przy szumie morza, jest wyjątkowym doznaniem. Podczas tego wyjazdu, przyjęłam na swoje ciało wraz z masażami taką ilość oleju kokosowego, że można by wysmażyć na nim placki dla pułku wojska. Ale na szczęście trafił na mnie.
Olej kokosowy jest tam królem. (oczywiście drugim królem, bo tajowie, swojego pierwszego króla kochają jak najbliższą rodzinę. w każdym domu król ma swój ołtarz). I właśnie na tym Królu Nr 2, przyrządza się wszystko. Od pikantnych zup, przez owoce morza, mięsa, aż po słodkie placki. I oczywiście moje kokosanki.
Szukając najbardziej tajskich smaków, weszliśmy do ulicznej knajpki, gdzie siedzieli tajowie. Widzieliśmy, jak na zewnątrz kucharz smaży wszystko bezpośrednio przed podaniem. Jedna z osób, dbająca, abyśmy zdrowi byli, zadecydowała;
– Słuchajcie, tu wszystko widzimy, niczego przed nami nie ukryją, i niczego starego turystom nie wrzucą, będzie ok.
Faktycznie było bardzo smaczne. Owoce morza podane w bardzo ostrym sosie, z ryżem. Kubki smakowe miałam lekko podpalone. W zasadzie byłam pewna, że po skończonym posiłku, stanę się pełnowartościową Smoczycą ziejącą ogniem. Nawet pomyślałam, że gdybym była nadal w Bangkoku, to poszłabym teraz do kucharza po recepturę kulek, z groźbą, że jeśli mi jej nie poda, to chuchnę ogniem i spalę mu kuchnie. Niestety. Raz, że za daleko, a dwa, to spora ilość białego wina, zagasiła ten ogień.
Tutaj o kulki też pytałam…
Po pysznym posiłku, zadowoleni z dobrego wyboru, odchodzimy od stolików. Wtedy, lekko nas zaintrygował parawan, łamany na trzy części, dzielący ulicę, i „nasze” stoliki od całej reszty. Tajowie niezbyt wysoki naród, więc i wysokość parawanu nie stanowiła dla nas kłopotu. Jeden z towarzyszy podróży zajrzał… i z mocno z konfudowaną twarzą rzekł:
– Lepiej tam nie zaglądajcie.
– Jak nie zaglądajcie? Trzeba było inaczej to powiedzieć.
– Mówię, nie zaglądajcie… Proszę.
Oczywiście wszyscy podeszliśmy aby zajrzeć. Hmm…za parawanem stały stołki. Na stołkach wielkie miski z…powiedzmy wodą. Powiedzmy, że kiedyś obie wody były czyste. W jednej trochę piany – czytaj; pierwsze mycie, w drugiej – też woda, bez piany, i do czystości miała dystans jak z Rzeszowa na Hel – czytaj; płukanie. I przy tym wszystkim uśmiechnięta tajka, która jak automat, jedna ręką wrzucała do stojącego obok wiadra, resztki z talerzy i szybko wrzucała talerz do wody z imitacją piany, robiąc nim ruch, jakby chciał wzbudzić większą ilość burzyn, następnie również uśmiechnięta koleżanka przejmowała talerz, i wrzucała go do drugiej wody, robiąc podobne fale. Następnie talerz przechodził do rąk trzecich. Suszenie. Trzecia koleżanka przecierała talerz na sucho i gotowe. No normalnie automatyka pełna. Żadnej pomyłki ani stłuczonych skorup. Elegancko :). Dalej poszliśmy w milczeniu.
W wielu miejscach, w których jedliśmy, sprawdzałam kokosanki i dopytywałam się o przepis. Wszędzie odpowiedź była bardzo enigmatyczna, jak bym pytała o kod do jakiegoś sejfu. Na dzisiaj wiem, co jest w środku (chyba), ale nie znam proporcji, a zatem metodą prób i błędów będę dochodzić do rezultatów. Cudowne kokosanki mają w sobie: mleko, ryż wiórki kokosowe, miód lub cukier brązowy, gałka muszkatałowa, szafran. Gdy dopasuję proporcje idealnie – poinformuję. Do samej Tajlandii jeszcze wrócę, bo trudno jest ominąć jej część ze złotymi posągami. Ale to już kolejny wpis:)