true story

Syberia

W latach 90-tych, a więc dawno, dawno temu, w Polsce powstawała jedna z największych spółek związanych z energetyką. Prezes tejże spółki, miał genialny pomysł na pogodzenie wymiany towarów między krajami. Z polski gotowe do drogi były tekstylia szeroko rozumiane i nie tylko. W drugą stronę, gotowość miał posiadać jeden z ważnych towarów dla energetyki. Ten sam prezes, szukając firmy, która będzie w stanie „ogarnąć temat” w całości, natrafił na naszą agencje reklamową. I tak zaprosił nas do współpracy przy swoim wielkim dziele. My, młodzi zdobywcy świata, bez większego namysłu, a nawet z dużą radością podjęliśmy rękawice. Ten wpis poświęcę tylko podróży na Syberie… na resztę przyjdzie pora. Plan zakładał, że wszystko odbędzie się tylko w Moskwie.

Skomplikowane?

Tak więc jesteśmy już w Moskwie (do niej wrócę w innym czasie), i po pierwszym wielkim pokazie w Teatrze Narodowym. Pokaz okazał się sukcesem. Niestety kilkunastu bardzo ważnych decydentów nie doleciało na niego, ponieważ stacjonowali w tym czasie na Syberii. W związku z tym, mieliśmy zabrać część kolekcji, część modelek (bo w Moskwie przedstawienie kilkudniowe nadal trwa), i podstawionym samolotem (tylko dla nas oczywiście), polecimy do Tiumeni (Syberia). Tam zrobimy jeden pokaz, i kolejnego dnia polecimy dalej do Nadymu (to już w kole podbiegunowym). Cóż było robić. Rękawica stała się lekko ciężka, ale raz podjęta została w górze. Ekipa w gotowości, w bardzo dobrych nastrojach, z ciekawością w sercu. Lecimy. W sumie nikt z nas nie wybrałby tego kierunku na wakacje, więc same plusy. Wpychamy się wszyscy do samolotu, ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami do pokazu, i oczywiście naszymi prywatnymi. Cały samolot tylko nasz. Zaraz po starcie wszyscy pasy odpięli i nie będę ukrywać, że nastał czas lekko zabawowy. Obsługa samolotu dbała o nas jak mogła. Wszyscy byliśmy ważną przesyłką. Ktoś włączył muzykę, i zapoczątkował tańce. Jeśli ktoś mi powie, że jest to nie możliwe między rzędami siedzeń, to z pełną odpowiedzialnością dementuję to. Możliwe. I to w parach. Panowie piloci z fantazją większą niż ułańska, oddali stery samolotu jednej z naszych koleżanek. Było to jej marzeniem życia, i pan kapitan stwierdził, że lubi spełniać marzenia. Oczywiście autopilot był włączony. Niemniej jednak samo wejście do kabiny pilota stało dla nas otworem cały czas. Po drodze zaliczyliśmy też dość mocne turbulencje, podczas których nikt z nas nie był zapięty w pasy, ba, nawet nie wszyscy usiedli na swoje miejsca. Rzeczy ze schowków wyleciały na siedzenia, ale nikt nie kwapił się aby je schować z powrotem: 

– Niedługo będziemy schodzić do lądowania, więc nie ma takiej potrzeby.

– Mniej wyjmowania, a i tak poza nami nie ma innych pasażerów.

– Poza tym będą kolejne turbulencje to znowu wypadną.

Każdy usprawiedliwiał brak chęci porządkowania czegokolwiek na pokładzie.

A gdy ktoś zapytał, jak groźne są turbulencje? Odpowiedź była klarowna:

– No czasem groźne, ale lecimy z jednym z najlepszych pilotów w kraju, i każdy samolot słucha się go jak pies. 

Nikt nie miał więcej pytań, co świadczyło o tym, że ta informacja stanowiła dla nas wystarczające zapewnienie o naszym bezpieczeństwie. Za oknami samolotu było zupełnie czarno. Lecieliśmy nad wielką przestrzenią bez miast, więc żadne światła z dołu nie docierały do nas. Było to dziwne uczucie. Wreszcie po kolejnej godzinie lotu w czeluściach, ale za to z imprezą na pokładzie, usłyszeliśmy, że zbliżamy się do lotniska, i powinniśmy zająć miejsca. Niestety niesforne towarzystwo nie było skłonne działać jak na komendę. Usadzanie nas wszystkich chwilę zajęło. W tym czasie zorientowaliśmy się, że nasz pilot podchodzi do lądowania i jesteśmy już bardzo nisko… gdy nagle pilot podniósł maszynę do góry i zaczął zawracać, a następnie zataczać koło. Troszkę nas to zdziwiło.  Zaczęliśmy zadawać pytania;

– Czy coś się stało?   

– Nie, nic.

– Dlaczego nie lądujemy tylko wzbijamy się do góry?

Ktoś odkrzyknął „bo pilot kluczy zapomniał”. Humory nas nie opuszczały.

– OK, a na serio?

– Lecimy dużym osobowym a to lotnisko jest wojskowe i tylko z krótkim pasem dla małych wojskowych samolotów. – Odparł ktoś z załogi. – Ale spokojnie, weźmie drugie podejście i się zmieści. Nie takie rzeczy już robił. – uspokajał dalej głos lojalnej załogi.

Tutaj zaczęły się dalsze dopytywania, nie wiem czy ze stresu, braku świadomości, czy dobrego nastroju;

– A paliwo mamy?

– Spokojnie, trochę jeszcze zostało. – odparł ktoś z załogi.

Robimy kolejne podejście. To znaczy pilot robi, którego każdy samolot słucha jak pies. Pies psem, a krótki pas krótkim pasem. Nie zmieścił się. Kolejny raz w ostatniej chwili maszyna poszła w górę. Tym razem zaczął zataczać większe koło, miał inny plan aby spróbować pod innym kątem. Nasze żarty poszły dalej;

– A w razie czego to są spadochrony?

– No są, kilka. A umiecie z nich korzystać?

Cisza. Nikt z nas nie umiał, więc w sumie po co same spadochrony. Nawet bym go pewnie od śpiwora nie odróżniła. Pomyślałam wtedy „dlaczego nigdy nie zaliczyłam skoku ze spadochronem, przynajmniej bym coś wiedziała na ten temat”. No tak, za późno.

– No dobra, a wodowanie? – Ktoś z naszej ekipy zabłysnął refleksem.

– hmm.. na betonie? odważnie – zaśmiała się stewardessa.

W tym czasie nasz dzielny pilot robi kolejne podejście. Wszyscy czekamy w napięciu. Naokoło czarno, ale jednak pas jest oświetlony, więc bacznie obserwujemy dopingując, co niektórzy modląc. Nagle wspaniała wiadomość! Jest!  Ziemia!  Dotknęliśmy ziemi! Jesteśmy uratowani! Wszyscy biją brawo, bo każdy z nas poczuł jak koła dotknęły tej wspaniałej, cudownej, pachnącej domem, niedocenianej i pomocnej w miękkim lądowaniu ziemi. Wszyscy patrzymy na siebie z pełnym uznaniem dla wspaniałego pogromcy najgroźniejszych psów i pasów na świecie. Wszyscy też byliśmy w niewiedzy jak ten pas jest krótki. Wszyscy, ale nie nasz dzielny pilot. W ostatniej chwili, gdy stwierdził, że nie uda mu się zatrzymać maszyny przed końcem pasa, podjął decyzję, iż bezpieczniej będzie z tą niewyhamowaną prędkością skręcić, i zatrzymać maszynę w poprzek. Skręcić tak około 90’. Tak też uczynił. Na pokładzie towarzystwo w niezapiętych pasach, z kawą, herbatą i drinkami w rękach, poustawiane tace z kanapkami na wolnych siedzeniach, i cała reszta podręcznych rzeczy, które wypadły podczas wcześniejszych turbulencji. W jednej sekundzie wszystko wyglądało jak w pralce podczas wirowania. Każdy próbował coś łapać. Cokolwiek. Najlepiej by było gdyby każdy próbował łapać siebie, ponieważ fizyka udowodniła nam swoje prawa. Siła bezwładności była bezkonkurencyjna. Po paru minutach maszyna ucichła. Z pewnością była to jedna z tych najpiękniejszych chwil w życiu. Pomału zaczęliśmy się odliczać i zbierać rzeczy. Jedno sprawdzało drugiego czy wszystko ok. Mieszanina uczuć strachu, z radością i resztką zabawy otuliła nas mocno. Wyglądaliśmy jak grupa uciekinierów ze szpitala psychiatrycznego. Chcieliśmy wszyscy jednocześnie wyjść na płytę lotniska. Z tą wrzawą i opowiadaniem sobie na bieżąco tego co nam się przed chwilą wydarzyło.

A gdy wyszliśmy, nagle opanowała nas taka cisza, że wszyscy ściszyliśmy głosy. Lotnisko było puste. Powietrze stało. Suche, ani jednego szmeru. Ponad 30’ na minusie. Cicho i czarno. Miałam wrażenie, że jeśli ziemia byłaby płaska, to zaraz za płytą lotniska byłby jej kraniec. Kolejne niepowtarzalne uczucie. 

Załoga była nadal w dobrych nastrojach. Stwierdzili tylko, że czeka na nas na włączonym silniku autobus (aby było ciepło), i ludzie do pomocy przy bagażach. Poklepali po plecach, i wsjego charoszego.   

Generalnie wszystko było tam tak intensywne, iż powstanie pewnie parę wpisów, aby to wszystko przelać na papier (ekran  ).

Dodaj komentarz