Słowacja knedliczkami pisana.
Nie wiem jak dla Was, ale ja przez długie lata żyłam w przekonaniu, że knedle są takie, jakie robiła moja babcia, czyli z ciasta ziemniaczanego, i z dobrze osłodzonymi owocami w środku. Wszystko było takie pulchne, o różnej konsystencji i strukturze, a przy tym stanowiło cudowną całość. Ciasto zawsze było miękkie i delikatnie słone, aby było w doskonałej opozycji do bardzo słodkiego nadzienia, w postaci truskawek, śliwek lub innych owoców. Na zakończenie oblewane były albo śmietaną z utartym cukrem i cynamonem, albo z podsmażoną na maśle bułką tartą. Sama nie wiem, która wersja jest moim faworytem, bo za obie dam się pokroić do dzisiaj.
Tak wyglądał mój świat knedli kiedyś.
W obecnym czasie jeżdżę czasami na Słowacje. Piękny kraj, i ludzie bardzo życzliwi.
Być może dlatego, że sama nigdy nie mam uprzedzeń, nie nastawiam się z góry na podstawie zasłyszanych wiadomości w mediach, i nie zastanawiam się „czy oni nas lubią?“. Być może mam szczęście i zawsze trafiam pod dobry adres, i w każdym miejscu, w każdej restauracji czy kawiarni spotyka mnie duża sympatia. W krajach słowiańskich, zwykle zaczynają się rozmowy jak bardzo nasze języki są podobne. Cóż, to „podobieństwo” czasem jest zdradliwe i może spłatać figle. Moja rada? uważać z tym podobieństwem, ponieważ niektóre nasze rzeczowniki mają zupełnie inne znaczenie u naszych sąsiadów – czasem niecenzuralne.
Jakiś czas temu, właśnie na Słowacji po skończonym spotkaniu, wsiadłam w samochód i ruszyłam w stronę Polski. Ponieważ zaczęłam odczuwać głód, pomyślałam o babcinych knedelkach, no bo jak tu wyjechać z krainy knedelków bez ukochanych słodkości. Weszłam do przydrożnej karczmy, aby zamówić knedle z truskawkami. Podeszła do mnie Miła Pani w białym nienagannym fartuszku, i figlarnie upiętymi włosami. Przez moment poczułam jakby się czas zatrzymał i nawet zaczęłam w myślach trochę dworować na ten temat. Ale szybko sama się skarciłam mówiąc – przynajmniej będzie po staremu, domowo. Miła Pani okazała się bardzo rozmowna, pochwaliła się, że dość często mają wśród gości tych jadących do granicy, i cieszy się, że nikt ze Słowacji głodny nie wyjedzie.
Widać było, że Miłej Pani zależy na dobrej atmosferze. Starała się nawet mówić coś po polsku (choć po polsku to nie było), i przytakiwała z uśmiechem, dając do zrozumienia, że wszystko jest jasne i we wszystkim doskonale mnie rozumie.
Pełna radości zamówiłam te swoje knedle z truskawkami. Byłam przekonana, że zamówienie było krótkie i wyraźne. Knedle i truskawki. Co tu jest do zepsucia?
Miła Pani upewniła się tylko;
– Czy mam podać razem?
– No tak oczywiście. – hmmm … ciekawe co miała na myśli? Chciała mi te truskawki widelcem wydłubywać? Czy wyglądam na taką zmęczoną, która może mieć kłopot z nożem i widelcem?
Po jakimś kwadransie wylądował przede mną talerz.
Moje zaskoczenie sięgnęło zenitu. Miałam ochotę krzyknąć „a gdzie słodziutkie knedelki mojej babci?”
Na moim talerzu, a w zasadzie półmisku, było wielkie danie. Knedliczki okazały się długą jak wielka bagietka, pokrojoną w grube plastry bułą drożdżową, która została bardzo obficie polana sosem mięsnym, wraz z mięsem oczywiście. A na ten sos mięsny, kucharz bardzo misternie powciskał truskawkową konfiturę… W tym momencie dotarł do mnie sens pytania „czy mam podać razem?”. Moja dezorientacja była totalna, od wielu lat nie jadam mięsa. Zaczęłam się śmiać i nawet nie wiedziałam od czego zacząć składanie ewentualnej reklamacji.
Pani nadal bardzo Miła, ale z lekkim zaniepokojeniem;
– Czy coś się stało?
– Nie… nic wielkiego, prosiłam z truskawkami bo jestem wegetarianką…a poza tym..
Ale Pani już nie czekała na ciąg dalszy mojego wywodu, wytrzeszczyła wielkie oczy z przerażeniem, i krzyknęła:
– Oh nie zrozumiałam, ale teraz już wszystko wiem i zaraz wracam! – nie czekając aż dopowiem cokolwiek więcej, tylko zabrała mi talerz ze stolika i w biegu rzuciła informacje:
– Jedna minutka i będzie dobrze!
Faktycznie za jedną minutkę, może dwie, otrzymałam świeży talerz…
Bagieta drożdżowa równie wielka i tak samo pokrojona, ale tym razem, bagieta przykryta była grubą pierzyną, z zasmażanej na wędzonej papryce kapusty, na tej pierzynie poukładane plastry cebuli i czosnku, a na samej górze … kucharz misternie powciskał truskawkową konfiturę…
Widząc Miłą Panią z dumną twarzą, że tak dobrze udało jej się wybrnąć z dość kłopotliwej sytuacji, nie miałam odwagi już zareklamować czegokolwiek. Ze śmiechem, zaczęłam więc jeść, ten mocno eksperymentalny zestaw, i z ufnością, że dam radę. Pierzyna z kapusty była mocno pikantno-słona i z mocno wędzoną papryką, warstwa cebuli i czosnku usmażona w głębokim i jeszcze trochę ociekającym tłuszczu, no i na samej górze mocno słodka konfitura truskawkowa.
Ufff … lubię kontrasty ale ten był prawdziwym wyzwaniem- wierzcie mi na słowo.
Zamówienie to, było niecodziennym zjawiskiem i dla mnie i dla kucharza. Wystawiał parę razy swoją głowę na sale, aby sprawdzić kto może być tak dziwny i mieć ochotę na profanacje knedliczków. Pewnie powiedział sobie „klient nasz pan i niech baba ma te truskawki”, ale wychylając się z kuchni, tylko kłaniał się patrzył na mnie z szerokim uśmiechem i ciekawością. Ja do pana kucharza odwzajemniłam ukłon, i też się szczerze roześmiałam, bo generalnie co tu dodać..? Ja założyłam, że knedle są takie jakie ja znam, Miła Pani kelnerka chciała być szybka jak burza lipcowa, a kucharz sprostać zagranicznemu gościowi
W tym wszystkim, oni byli tak prawdziwi i szczerzy, że nie widziałam sensu prostowania i wyjaśniania jakiejś racji. Czasem lepiej odpuścić by nie psuć dobrej atmosfery. Sympatia i chęć zadbania o klienta tej dziewczyny, przykryła wszystkie niedogadania.
A ja, to co zrobiłam zaraz po wyjściu, to wpisałam w GPS ten adres do ulubionych, aby następnym razem go nie ominąć, ale wtedy zaufać, i sprawdzić tradycyjną (choć bezmięsną) kuchnie słowacką. Mimo to, że zjadłam tam jeden z gorszych/najdziwniejszych posiłków w życiu
Mięliście kiedyś podobne doświadczenie?