Ludzie renesansu, czyli krótkie story o fryzjerze…cz.1
… Będzie ich więcej…
Był to czas zimowy. W Polsce zimowy. Ponieważ miasta mocno wysunięte, na południowej części włoskiego buta, miały w dalszym ciągu piękną i słoneczną pogodę.
Do właśnie takiego miasteczka jechaliśmy na sesje zdjęciową. Uwielbiam tamte rejony, więc cieszyłam się jak dziecko. Na miejsce dojechaliśmy już dobrym popołudniem.
Dom, należący do zaprzyjaźnionej osoby z Polski, czekał na nas. Wyglądał, jakby ucieszył się na nasze przybycie, bo sam właściciel zaglądał do niego dość rzadko. Pootwierane okiennice zaprosiły złote promienie słońca do środka. Szeroko otwarte drzwi do ogrodu, zapraszały nas, abyśmy rozgościli się w skąpanej słońcem roślinności. Pomiędzy bujnymi krzewami róż, na których kwiecia było nadal sporo, stała piękna fontanna. Okrągła, kamienista, z pięknymi rzeźbieniami, pasującymi do małego, starego, włoskiego miasteczka. Wszystko to było jak z filmów Felliniego. Zauroczyło nas. Zwiedzaliśmy i ogród, i dom, rozpakowując w międzyczasie nasze bagaże.
Po pierwszym nasyceniu się pokarmem dla duszy, dotarło do nas, że nie zrobiliśmy zakupów na kolację, więc idziemy na pizze. Gromadnie wyszliśmy do centrum, które okazało się, jedną małą wybrukowaną uliczką. Co prawda, była na niej pizzeria, ale piec był już wygaszony, i pan właściciel nie miał ochoty na ponowne rozpalanie w nim. Poratował nas jakimiś resztkami ciasta, jakie mu zostało i życząc „buon appetito” zamknął swe podwoje. W tym pięknym miasteczku, wszystko inne, łącznie ze sklepami, też było już pozamykane.
Wróciliśmy do „naszego” domu, i postanowiliśmy sprawdzić, czy aby gospodarz nie posiada jakiejś spiżareczki… Spiżarka była. Bogactwa w niej nie było, co nie powinno nas dziwić, biorąc pod uwagę częstotliwość odwiedzin gospodarza. Dla podsumowania- ekipa nasza to sześć głodnych osób. Na blacie kuchennym zdobyczne artykuły w postaci: polowa małej pizzy z szynką, 2 jajka, 3 cebule, puszka z pomidorami, trochę mąki, butelka oliwy i kilka butelek wina. Na szczęście były przyprawy. Sporo ziół. Stwierdziliśmy, że jesteśmy uratowani. Dla lepszego oczekiwania, rozpoczęliśmy winem..
W kuchni pierwszoplanową rolę odegrał nasz fryzjer, który okazał się świetnym kucharzem, a następnie genialnym barmanem.
Usmażone na złoty kolor cebule wraz z ziołami, wyglądały i pachniały tak kusząco, że trudno było powstrzymać resztę ekipy przed wyjadaniem z wielkiej patelni. Ale Mistrz Kuchni postraszył, że kto będzie dziś podkradał jedzenie przed kolacją – jutro nie będzie uczesany. Pomogło. Nie wiem czemu, ale zadziałało na wszystkich, nawet na tych, którzy nie pozowali do zdjęć, więc fryzury też nie były im potrzebne.
Wreszcie usiedliśmy do stołu. Był solidny, z ciemnego drewna. A na stole, stanęła wielka patelnia z czymś, co można była nazwać omletem, choć omletem nie było, bo w omlecie zwyczajowo występuje mleko, a u nas był jego brak. Jakimś cudem jednak, ciasto a’la omlet wyszło smaczne i delikatne. Przez jego pulchną warstwę, przebijała się złocista cebula, i smażone kawałki pomidorów. Połówka pizzy pokrojona na mniejsze kawałki, stanowiła dodatek do „omleta z warzywami”. Aromat, jaki się nad tą potrawą unosił, przywołał do nas sąsiada. Widząc, a przede wszystkim wąchając nasza kolację, doniósł pieczywo i sery, oraz kolejną butelkę wina.
Do dzisiaj nie wiem, jak z tych paru rzeczy wyszła naprawdę bardzo smaczna i obfita kolacja. I była to pierwsza odsłona „człowieka renesansu”.
Kolejne dni pokazały nam, jak dobrze wykonywać pracę, którą się kocha. Sesja zdjęciowa bielizny, w wypełnionej słońcem kamiennej fontannie, była trochę romantyczna, trochę seksowna, a przede wszystkim ładna. Stylizacji chwalić nie będę, bo to moja praca była :), ale fryzury… z czystym sumieniem powiem, że stanęły na wysokości zadania. Widać było lekkość ręki, bez niepotrzebnych udziwnień dla podkreślenia ważności swej osoby. Wszystko idealnie.
Później okazało się -jak w bajce o Shreku: Za dnia Tyś Mistrzem Grzebienia jest, a w nocy Królem Barmanów. Tak samo było u nas. Po sesji zdjęciowej, po kolacji, nasz Mistrz o wielu twarzach, serwował nam drinki na bazie tego co, było w domu, ale też inspirowane rozmowami: rzucany tytuł filmu, książki, miejscowość wakacyjna…czym szliśmy dalej, tym kreatywność Mistrza większa. Aczkolwiek, palmę pierwszeństwa otrzymały pomysły z ostatniego wieczora. Wiedząc, że gospodarz szybko do domu nie zawita, nie mogliśmy zostawić resztek jedzenia i picia. Alkohol się co prawda nie psuje, ale jak sprzątamy wszystko to wszystko. Z godziny na godzinę, wybór do mieszanek był coraz bardziej ograniczony. Ale na Mistrz Barman się nie poddawał, i tak manewrował pomiędzy dostępnymi sokami i napojami, że każdy kolejny drink, wnosił nowe smaki i doznania. Za każdym razem byliśmy przekonani, że „tym razem, to już na pewno nic nie wymyśli”. Matematyka jest nie ubłagana, i jeśli masz kilka sztuk czegoś, to ilość konfiguracji jest ograniczona.
Za każdym razem byliśmy w błędzie. Poza ilością sztuk, istnieją jeszcze proporcje.
W końcu wieczora (wersja oficjalna „sprzątania”), ostatnie dwa drinki to były połączenia, które sami nazwaliśmy „dla desperatów”, bo to nie możliwe, aby normalnie ktoś to serwował:
a) whisky z nektarem gruszkowym, b) rum z nektarem bananowym.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że kilka lat później, podczas bardzo fashion-owych imprez, przy bardzo szykownych barach sponsorskich, eleganccy barmani serwowali dokładnie takie same połącznie obu alkoholi, opowiadając historie, jak to specjalnie na tę okoliczność, sztab ludzi wymyśla tygodniami nowatorskie smaki, aby zadowolić tak wyszukanych odbiorów.
A ja tak sobie pomyślałam – chłopie, jaki sztab ludzi? Jakie tygodnie myślenia? Jakie nowatorskie pomysły? Trzeba było naszego Mistrza zaprosić na imprezę, i to parę lat temu, mieli byście receptury nowych drinków na cały rok.
Do Mistrza Fryzjera będę jeszcze wracać:)