Czasy z kartkami i bohater mimo woli.
Ciekawa jestem ilu wśród czytelników jest osób „z moich roczników“, czyli takich, którzy pamiętają, jak się żyło gdy większość artykułów była reglamentowana, czyli na kartki; masło, cukier, mięso, wódka, buty… taaak nawet buty… Pochodzę z dość przeciętnej rodziny, ani biednej, ani bogatej. Mama byłą księgową, a tato (niespokojny duch lubiący ciągłe zmiany) był przede wszystkich bardzo zdolnym elektromechanikiem samochodowym. Był jak stroiciel fortepianów – odpalał silnik i mówił wszystko o danym aucie. Co mu było, co mu dolega i co w najbliższym czasie może dolegać. Dzięki temu, w tych „trudnych czasach“, gdy w sklepach były puste półki, a na części do samochodu czekało się tygodniami, mój zdolny tato musiał się czasem ukrywać przed potrzebującymi. Staszek (mój tato), zwykle nie chciał brać pieniędzy za to co robił…no bo to przyjaciel…no bo to rodzina, sąsiad albo przyjaciel przyjaciela… więc wdzięczni ludzie przynosili dary…
W czasach kartkowych najlepszymi darami były oczywiście produkty reglamentowane.
W tym wszystkim ważna informacja – mieszkaliśmy w bloku na II piętrze.
Nie wiem nawet jak to opisać, gdy pewnego wieczora, siedziałam w domu sama czekając na rodziców…i zadzwonił ktoś do drzwi. Gdy otworzyłam, zobaczyłam obcego mężczyznę, z czerwoną i mocno zgrzaną twarzą, zdyszanego pod ciężarem wielkiej torby z wystającym kopytem. Jezu Święty! Nie wiedziałam czy zamknąć drzwi z krzykiem o pomoc? Na szczęście ów mężczyzna odezwał pierwszy:
– Ja do pana Staszka.
– Nie ma taty w domu.
– No to bierz to córcia, i powiedz tacie, że byłem, a to od mojego szefa. On już będzie wiedział od kogo…
Zabrzmiało to jak z Harry Pottera „Sam Wiesz Kto”. Mówiąc to wrzucił mi torbę z kopytem za próg, ukłonił się i zbiegł po schodach.
Kolejny raz rzuciłam głośno „Jezu Święty!“. Na szczęście, chwilę po tym rodzice wrócili do domu razem z bratem. Ich zdumienie było równe z moim. W torbie była zawinięta ćwiartka cielaka. Razem z kopytem. Mama stwierdziła, że nigdy nie widziała ćwiartki cielaka, bo w sklepie zawsze są małe części i nawet nie co ma z tym zrobić, więc niech Stasio coś wymyśli. Stasio, mimo, że nie miał bladego pojęcia od kogo była ta kopytna przesyłka, zaciągnął ją do kuchni i zaczął wymyślać potrawy z cielęciny (pomogła w tym Jego mama, ale babci Gieni poświęcę osobny wpis bo warto). Wtedy też pierwszy raz jadłam gulasz z cielęciny zrobiony przez tatę. Nie miał doświadczenia w tej dziedzinie i wiem, że wymyślał go na bieżąco, aby być bohaterem przed nami. Przepis bardzo prosty, a smak niezapomniany. Pamiętam jak owa cielęcina długo dusiła się na małym ogniu, a tata (do dziś nie wiem czy z roztargnienia) wrzucił dwa razy po sporej ilości ziela angielskiego i liści laurowych. Potem dołożył pieprz (teraz myślę, że dobrze iż nie było wtedy w sklepach pieprzu cayene – pewnie tego tata też by dołożył, a wtedy nie wiem czy by uratował i gulasz i honor). Następnie długo dusił wszystko dokładając cebule. Gdy po długim czasie spróbował, poczuł, że przesadził, i zielem angielskim, i liśćmi laurowymi i chyba z pieprzem też. Poznałam to po lekkim grymasie na twarzy, ale On wziął głęboki oddech i stwierdził:
– Bardzo smaczne, teraz jeszcze tylko dołożę resztę produktów i będzie gotowe.
Użył określenia „produktów“, bo sam do końca nie wiedział co będzie dodawał… lecz okazał się niezłym kreatorem z twarzą pokerzysty. Wyciągnął z piwnicy słoiki śliwek w occie. Mama trzymała je na święta, ale co tam… Tata zadecydował, że nie wiadomo co będzie w święta i lepiej je zjeść teraz. Faktem jest, że dołożenie słodko-kwaśnych śliwek, a następnie dolanie ciemnego piwa (też w tamtych czasach spod lady), okazało się zbawienne. Gulasz był królewski. Wszystko rozpływało się w ustach, a każda cząstka smakowała inaczej. Pomimo długiego prużenia, gdzie smaki przechodziły z mięsa na śliwki i cebule, to jednak zachowały swoją odrębność. Do końca trudno było opisać czy gulasz był bardziej pikantny czy bardziej słodki czy może bardziej piwny. Był genialny. Ponieważ ilość wyszła bardzo duża, to słoiki poszły też na rozdanie do innych zaprzyjaźnionych domów. Po tym czasie tato został nie tylko naszym bohaterem kuchni, bo jego „talent kulinarny” chwalili wszyscy, którzy spróbowali gulaszu. Jednak rzeźnikiem nigdy nie został. Przesyłka kopytna nie była jedyną jaka do nas dotarła, ale z kolejnymi było już łatwiej. Natomiast jednego dnia przyjechał pan z żywą dorodną gęsią. I tu prawdziwa natura taty wyszła na jaw. Przestałam się dziwić dlaczego nie lubił rosołu i karpia na święta. Nasza gęś – tak dobrze czytacie „nasza gęś“, mieszkała z nami jakieś trzy tygodnie. Tata zawiązał jej chusteczkę na szyi i nadał imię Balbina. Po trzech tygodniach odwiózł ją do tych ludzi, od których przyjechała. W zamian przywiózł kosz z jajami i znowu został bohaterem – tym razem w jajecznicy i omletach.
Czy znacie takich bohaterów?