podniebienia czar,  true story

Barcelona z chrumkającymi przystojniakami.

Nie tak dawno, czytałam wpis na blogu kulinarnym, na temat odmiennego, niż w naszym kraju, zachowania się przy stole. Opisywane było Tokyo. W Tokyo nie byłam, więc nie dyskutuje. Natomiast przypomniało mi to, mój pierwszy pobyt w Hiszpanii…

Barcelona. Piękne miasto z wyjątkową architekturą, i z absolutnie wyjątkowym miejscem, jakim jest park Guell – jedno z najbardziej zjawiskowych dzieł Gaudiego.

Barcelona- stolica Katalonii, z barwnymi targowiskami i oczywiście, podawanymi wszędzie smacznymi  tapas-ami. Historia tapas-ów, sięga XIII wieku, i przyjęła się doskonale, stając się częścią tradycji hiszpańskiej. Dzięki nim, możemy spróbować przekroju całej kuchni kraju Basków nawet w jeden wieczór.

Ale do rzeczy.

Pierwszy dzień, i pierwsza pora lunchu w Barcelonie. Zwyczajowo, poszliśmy w najbardziej tubylczo wyglądające miejsce. Tylko w ten sposób można sprawdzić rodzimą kuchnię. Byłam bardzo głodna. Nie ukrywam, że zapachy unoszące się nad nami, tak mocno drażniły moje nozdrza, że czułam jak moje ślinianki zaczynają zachowywać się jak wodospad Niagara. Aby nie skupiać wzroku w drzwiach prowadzących do kuchni, postanowiłam pooglądać wystrój wnętrza, poprzyglądać się ludziom. I to był raczej błąd. Nie, nie raczej. Na pewno.

Powinnam może gwoli wstępu nadmienić, że niestety należę do osób, którym dość szybko można przerwać jedzenie… W dzieciństwie, często wykorzystywał to mój brat. Kochany z resztą –ale jednak… Gdy otrzymywaliśmy super dobry deser, on szybko zjadał swój, potem równie szybko opowiadał krótką acz treściwą (obrzydliwą) historyjkę, po której ja odchodziłam od stołu aby głęboko pooddychać, a gdy wracałam, z mojego deseru zostało ZERO. Na moje pytanie:

– A gdzie mój deser?

– No przecież zostawiłaś go i poszłaś sobie, myślałem, że Ci nie smakuje. Szkoda aby się zmarnował.

Zawsze się na to nabierałam – magia starszego brata 

Wracamy do Barcelony. Ja głodna z Niagarą w ustach.

Przy barze, ani jednego wolnego miejsca. Jak bar długi, tak siedzieli przy nim panowie w garniturach z najnowszych trendów. W różnym wieku, ale wszyscy bardzo zadbani, wygładzone włosy, w dobrych butach itd… Widać było, że wyskoczyli na lunch ze swoich pięknych i nowoczesnych biur. Miło popatrzeć. Do momentu, w którym zaczęli jeść. Wyglądało to trochę jak zawody w pluciu na odległość. Nie wiem, może faktycznie robili między sobą zakłady, kto komu w buty nie wceluje..? Być może, to oszczędność czasu w wyartykułowaniu pochlebstw pod adresem kucharza. Dwa ciumkania  znaczy – smaczne, a cztery ciumkania – wyśmienite? Galopada myśli na temat dysonansu pomiędzy wyglądem a zachowaniem była istną korridą. Pomyślałam sobie „kurcze blade panowie, może jakieś wykałaczki, chusteczki, zamiast tak ciumkać..?” Owszem, wykałaczki były. Lądowały z całą resztą pomiędzy butami. Tak samo jak zużyte chusteczki. Gdyby ktoś poczuł niedosyt, to dodam, że wszelkiego rodzaju chrumkania i bekania, były jak koncert nienastrojonej orkiestry, ale za to z konkursem – kto głośniej.  Zaczęłam się zastanawiać, jak będzie wyglądała knajpa pod wieczór… Ale tu mnie zaskoczyli. Co jakiś czas, służby specjalne, w ciągu trzech sekund, jednym sprawnym ruchem ręki powodują, że na podłodze znowu widoczne są płytki. I w ten sposób jest tez świeże miejsce do kolejnej rundy konkursów.

Tego pierwszego dnia głód mi zdecydowanie zmalał, i ślinianki też się jakoś dziwnie wysuszyły. Natomiast dnia kolejnego, powiedziałam sobie, że trudno, żadna nienastrojona orkiestra nie zabierze mi radości z poznawania nowych miejsc. W kolejnym barze czy restauracji, mam patrzeć już tylko w swój talerz. Bez rozglądania się po jedzących sąsiadach. I to postanowienie było dobre. Następnego dnia, siedziałam przy stoliku na zewnątrz, przy małej uliczce. Widok pięknej architektury oblanej słońcem, stanowił doskonałe preludium dla uczty podniebienia. Mogłam wtedy rozkoszować się jedną z wielu odmian Paelli. W każdym regionie Hiszpanii Paella jest nieco inna, ale wszystkie są na bazie ryżu. Moja była wyśmienita. Podana na dużym talerzu, w malowane, kolorowe kwiaty nawiązujące do folkloru. Czerwone płatki podbijały kremowy kolor ryżu, który przeszedł sokami owoców morza, białej fasoli, fasolki szparagowej, i czerwonej papryki. Wszystko dość mocno było doprawione rozmarynem i szafranem. Poczułam harmonię. Na deser zjadłam Curros. Może mało wykwintne, ale jest  przepychotą. To nic innego jak cisto ptysiowe smażone na głębokim oleju, a następnie posypane grubym cukrem. Cukier musi być gruby, ponieważ wtedy cudownie chrupie (nie mylić z chrumkaniem). Ktoś może powie bomba kaloryczna. A ja powiem – bombowa rozkosz dla moich kubków smakowych.

I tak już dalej poznawałam kolejne uroki tego pięknego kraju. Jasne, że parę innych rzeczy zaskoczyło mnie równie mocno jak sposób jedzenia. Ale gdybyśmy wszyscy byli jednakowi byłoby nudno. A tak, miałam możliwość opowiedzieć o chrumkających przystojniakach z Katalonii.

Dodaj komentarz